No właśnie, po co nam w ogóle oceny w szkołach?
Trochę was ostatnio zaniedbałem, ale niestety, musicie uzbroić się w cierpliwość. Dzieją się różne rzeczy w moim życiu i ciężko o czas (a czasami chęci) by napisać dla was coś ciekawego. Jak tylko przejdę przez ten burzliwy okres w moim życiu to wrócę na całego i na pewno to zobaczycie, bo mam wiele pomysłów na rozwój bloga, tylko trzeba cierpliwości. W końcu cierpliwość jest cnotą, a kto jak kto, ale moje czytelniczki na cnocie powinny się znać.
Tymczasem postanowiłem zabrać głos w dyskusji o stopniach w szkole. Pan Andrzej Blikle na portalu NaTemat opublikował swoją opinię, z którą zdecydowanie się zgadzam. Pomysł jest taki, żeby ze szkoły znikły całkowicie oceny i jeśli chodzi o edukację, to jeden z najlepszych pomysłów ostatnich lat.
Wydawać by się mogło, że co do zasady, oceny mają rację bytu. W końcu z jednej strony musimy jakoś motywować dzieci do nauki, nagradzając i karząc je między innymi ocenami, a z drugiej strony przydałoby się też wiedzieć, jak wiele nasze dziecko wie, jakie ma mocne strony i nad czym musi jeszcze popracować. Tyle teorii. Niestety praktyka pokazuje, że teoria jest do dupy.
W klasach 1-3 mojej szkoły podstawowej wszyscy dostawali same 4 i 5. Tak po prostu. Dyktanda szły nam najlepiej, testy wypadały genialnie, generalnie byliśmy dobrze uczącą się klasą. Problem zaczął się później, kiedy się okazało, że tak naprawdę mieliśmy miłą panią, która wszystkim wstawiała najwyższe oceny. Co było dalej? No każdy z was pewnie potrafi sobie wyobrazić, jedni nauczyciele oceniali surowo, tak, że z dużą wiedzą dostawało się ledwie czwórkę a o piątce można było pomarzyć, inni nauczyciele wstawiali wszystkim piątki, jeszcze inni oceniali na podstawie tego jak bardzo lubią danego ucznia.
W zasadzie bardzo szybko oceny przestały być dla mnie motywacją do nauki. Zdawałem sobie sprawę z tego, że w gruncie rzeczy o niczym nie świadczą i nie widziałem potrzeby, żeby robić cokolwiek więcej tylko po to, żeby świadectwo zdobiła inna cyferka. Na każdym świadectwie miałem zwykle albo oceny wyższe niż miałem stan wiedzy, bo nauczyciel mnie lubił, albo niższe niż mój stan wiedzy bo nauczyciel ocenił mnie zbyt surowo. I w gruncie rzeczy zupełnie by mi te oceny nie przeszkadzały, gdyby nie fakt, że to może naprawdę dołować. Gdyby oceniano zawsze obiektywnie, to pewnie dałoby się to jeszcze zrozumieć, ale rzecz w tym, że bezwzględnie obiektywnych nauczycieli podczas mojej edukacji chyba nie miałem, większość mnie nawet lubiła, są jednak takie osoby, które zwyczajnie wszystkim podpadają, czasem nawet bez większego powodu a później taka właśnie antypatia ma wpływ na ocenę końcową.
I tak naprawdę, dla osób postronnych, dla kogoś, kto nie przebywał codziennie na zajęciach i nie rozmawiał z nauczycielem, taka czwórka, piątka czy trójka nic nie mówią o poziomie wiedzy. Lepszym rozwiązaniem byłaby ocena opisowa na zasadzie umie to i tamto, opanował materiał w zakresie itp. Gdyby nauczyciel musiał na koniec napisać każdemu uczniowi taki opis, byłoby to dużo dokładniejsze i dużo lepsze. Po co nam stopnie wartościujące (a tak naprawdę robiące to nieobiektywnie) uczniów?
W każdym drzemie jakiś potencjał i jakieś talenty czy predyspozycje, zadaniem nauczycieli i samej szkoły powinno być to, by te talenty wydobyć i w młodych ludziach zaszczepić potrzebę pogłębiania swojej wiedzy czy umiejętności. W chwili obecnej mówi się jedynie ty jesteś dobry a ty jesteś słaby. Nie bardzo się tylko precyzuje, w czym dobry, w czym słaby, ale ktoś, kto sobie nie uświadomi, że te oceny to psu na budę, może na tym opierać poczucie wartości. A w takim wypadku, bardzo łatwo o niesprawiedliwość i krzywdę, która może wpłynąć na całe życie. A w ostatecznym rachunku nie chodzi o to, by dostać same piątki, tylko o to, by się nauczyć, a o tym zdajemy się zapominać.