Pierwszy z cyklu wpisów z moją muzyką, w którym wracam do swoich korzeni i pokazuje wam, na czym się wychowywałem.
Pomyślałem sobie, że zacznę na blogu cykl muzyczny. Zbieram się z odpaleniem go już od dawna, jakoś wcześniej nie mogłem się zdecydować na jego publikację, ale nadszedł już jego czas. Wymyśliłem sobie go w ten sposób, że zacznę od wprowadzenia was w moją muzyczną historię, zaczynając od samego początku – od muzyki na której się wychowałem, by potem przejść przez kilka etapów mojego muzycznego życia. Dzisiejszy wpis to podstawy, czyli pierwsze świadome wybory, więc zdziwiłbym się, gdybyście czegoś z tej listy nie znali.
Warto zaznaczyć, bo może gimby nie znajo, że wychowywałem się w czasach przed internetem a już w szczególności przed Googlami. O Youtube nie było mowy. No ale mieliśmy już MTV. Innymi słowy, słuchało się tego co leciało, albo tego co się jakoś załatwiło. Nawet zdobywanie empetrójek ulubionych artystów nie było takie łatwe, choć szło sobie jakoś wszystko zorganizować.
Kaliber 44 to początek mojego świadomego kontaktu z muzyką hiphopową. Oczywiście, wcześniej nie dało się nie słyszeć kieleckiego Liroya, ale to właśnie Kaliber był tym zespołem, którego namiętnie słuchałem wieczorami.
Nie ma mnie i nie ma niczego czego słucham bez Paktofoniki. PFK to jeden z pierwszych świadomych wyborów muzycznych w moim życiu.
Fisz zaczynał od hiphopu ale od zawsze w jego utworach było coś międzygatunkowego. Jego nowe kawałki też są całkiem przyjemne, ale jednak największy sentyment mam do Czerwonej Sukienki.
Ciężko słuchać hiphopu i nie słuchać Eminema. Lubię czasem do niego wracać, bo te kawałki są ponadczasowe.
Ale to nie Eminem jest pierwszym zagranicznym raperem którego słuchałem.
California Love. To piosenka, którą słyszał chyba każdy, ale to dzięki niej, oprócz 2paca poznałem Dr. Dre, który do tej pory jest dla mnie niedoścignionym wzorem jeśli chodzi o rap.
Zresztą Dr. Dre to całkiem niecodzienna postać, która wykreowała wielu znanych raperów. The Game, Eminem, 50 cent czy Snoop Dog to wszystko właśnie jego odkrycia.
Wiem, że to nieco świeższy kawałek, ale nie mogłem go tu nie umieścić. Sami chyba rozumiecie.
Jay Z to zupełnie nie moja bajka, ale nie dało się tego kawałka nie lubić wtedy i nie da się go nie lubić teraz. Absolutna klasyka.
Gość, który ma najlepsze teksty pod słońcem, czyli Łona. Słucham go po dziś dzień i żaden inny współczesny twórca nie ma tak inteligentnych linijek jak on.