Czy my kiedyś dorośniemy?

Świat już wie, jak ma wyglądać twoje życie.

Kur zapiał tego dnia po raz kolejny. Trochę mu się pomyliły pory, bo było wczesne popołudnie a słońce już od dawna grzało niemiłosiernie w pełne intensywnych kolorów krzaki róży. W oddali majaczyła wieża zamkowa, bardziej przypominając kościelną, oraz zimne jezioro otoczone gęsto drzewami. Siedzieliśmy na niszczejących, przedwojennych schodkach, racząc się zimnym piwami w oszronionych od zamrażarki puszkach. Gdybym miał zdefiniować pojęcie wakacji, to ten stan byłby najbliższy tej definicji.

Cisza.

Spokój.

I żarty tak suche, że aż żal o nich pisać i tak szczeniackie, jak gdyby spotkanie miało miejsce dekadę temu. Kpiny i żartobliwe wyzwiska godne gimbazy. No, ciut może ambitniejsze, ale wciąż dziecinne.

Czy my kiedyś dorośniemy? – rzucił retorycznie Antek.

No właśnie, dorośniemy? Spotkanie w identycznej scenerii, z identycznym piwkiem w dłoni, z identycznymi żartami miałoby rację bytu nawet te dziesięć lat temu. Niewiele różnic można by znaleźć. Teraz nie byliśmy ograniczeni finansowo, mieliśmy lepsze jedzenie, pełen wybór potraw i alkoholi. Nie musieliśmy zabierać rodzicom pasztetu z lodówki, żeby jak najbardziej zaoszczędzić na tanie piwko z lokalnego sklepiku. Nie musieliśmy prosić rodziców o podwiezienie, o kieszonkowe. O nic nikogo nie musieliśmy prosić. Tematy rozmów siłą rzeczy były inne, bo już nikt nic nie mówił o szkole i więcej było spraw poważnych, ale tak na dobrą sprawę dogadalibyśmy się z samymi sobą sprzed lat.

Czy my kiedyś dorośniemy? – dźwięczało mi w głowie przy otwieraniu kolejnego piwa. A co to jest w ogóle dorosłość? Czy dorosłość to bycie odpowiedzialnym? Jeśli tak, to byłem względnie dorosły już od dawna. Względnie, bo odpowiedzialność finansowa przyszła dopiero przy okazji pracy. Odpowiedzialności za swoje czyny rodzice uczyli mnie od dawna i było to dla mnie całkiem naturalne. Psuje, szkodzę czy ranię – to przepraszam i naprawiam szkody. Myślę o innych, zwłaszcza bliskich, ale nie tylko. Podnoszę śmieci spod nóg, względnie oszczędzam energię. Tak, jestem odpowiedzialny.

Czy dorosłość to rozmowy o poważnych sprawach? Och, uwielbiam poważne sprawy i poważne rozmowy. Gadka o pogodzie mnie nudzi. O nowym aucie, kompie czy grze też. Jest dobra na wstęp, na dzień dobry. Ale jeśli nie idzie za tym coś głębszego, jakaś refleksja, nawet zanurzona w żarcie, czy jakaś emocja, to nie mamy o czym rozmawiać. Cała reszta to niepotrzebny szum, o którym co prawda możemy czasem wspomnieć, ale na litość, porozmawiajmy poważnie!

Czy dorosłość to założenie rodziny i troszczenie się o bliskich? Żyje w rodzinie dwuosobowej od wielu lat, a kto mnie zna ten wie, że nigdy nie odmawiam pomocy. Ba, nie odmawiam nawet obcym a blog mi świadkiem, że żaden mail z waszym problemem nie został bez odpowiedzi. Staram się dbać o najbliższych i są dla mnie naprawdę ważni.

A może dorosłość to pieniądze? Może bycie dorosłym to możliwość utrzymania siebie i rodziny? Nie mam własnego mieszkania, ale stać mnie by wynajmować je w pojedynkę. Stać mnie też, choć bez luksusów, by w razie czego utrzymać najbliższą mi osobę. Gdyby nie brak wpłaty własnej, mógłbym nawet rozważać wzięcie mieszkania na kredyt, choć szczerze mówiąc, niespecjalnie podoba mi się taka opcja.

Ale czy to wszystko oznacza, że czuję się dorosły? Albo że jestem dorosły?

Nie bardzo.

I nie bardzo zamierzam ten stan zmieniać.

Jest jakiś taki zwyczaj, nie wiem czy to w naszym kraju czy na świecie w ogóle, że się bardzo śpieszymy, żeby dorosnąć. Iść jak najprędzej do pracy, żeby jak najprędzej zarobić pieniążki na jak najszybsze kupno własnego lokum, żeby jak najprędzej spłodzić dzieciaki i po prostu być dorosłym. Śpieszymy się do tego, ale gdyby na samym pośpiechu się kończyło, to nie byłoby w tym nic złego. My jednak, oprócz tego, że pędzimy do tego sami, to pośpieszamy także innych. No bo przecież kto jak nie sąsiad i rodzina, wie najlepiej, jak powinno wyglądać moje życie. Świetnie to obrazuje popularny dzisiaj filmik kampanii o jakże wymownej nazwie “Nie odkładaj macierzyństwa na potem”:

Znów mamy kogoś, kto wie lepiej czego nam trzeba. Kogoś, kto mówi nam co mamy robić. Kogoś, kto każe wam, drogie kobiety, mieć swoje aspiracje głęboko w dupie, bo przecież jesteście inkubatorami, tyle tylko, że zdarzyło wam się ożyć i nawet dostałyście, niejako w zamian, odrobinę przyjemności w postaci łechtaczki.

Zupełnie nie czuję się dorosły. I zupełnie nie mam zamiaru dorastać. Nie śpieszy mi się, bo nie chcę robić różnych rzeczy tylko dlatego, że w pewnym wieku wypada je robić. Najczęściej jest tak, że ci wszyscy, którzy pouczają innych co wypada a co nie, tęskno wspominają stare, młodzieńcze czasy jako te najlepsze, te które już przeminęły i nigdy nie powrócą. Z błyskiem w oku wspominają o młodzieńczych podbojach i szaleństwach, siedząc w swoich mieszkaniach, wciskając klawisze pilotów do swoich telewizorów.

Mam dwadzieścia siedem lat i wbrew oczekiwaniom wielu ludzi, wcale nie zamierzam dorastać. Bo dla mnie, choć zarówno przeszłe jak i obecne czasy są wyborne, to te najlepsze, młodzieńcze dopiero nadejdą.

I zamierzam z nich pełną gębą korzystać.