Zanim jeszcze dobrnąłem do końca lektury książki pt. “Testament Matarese’a” Roberta Ludluma, zastanawiałem się czy napiszę jej recenzję na Męskie Pisanie. Gdy doczytałem do końca, jeden z akapitów rozwiał moje wątpliwości. Okazuje się bowiem, że gdyby ktoś rozsądny we władzach kraju przeczytał tę książkę, to może nie doszło by do tragedii z 10 kwietnia 2010 pod Smoleńskiem. A jeśli by doszło, to nie na taką skalę.
Można powiedzieć, że jestem fanem twórczości Ludluma, a zaraził mnie tym autorem mój przyjaciel, pożyczając książki w czasie podróży pociągami na trasie Zielona Góra – Wrocław. Swoją drogą, wtedy też zacząłem czytać bardziej hurtowo niż wcześniej, głównie z powodu niemożliwego czasu podróży – blisko 4 godzin (150km).
Z dzieł tego autora (27 tytułów, w tym 5 wydanych pośmiertnie) zdarzyło mi się przeczytać całkiem sporą część i głównie dzięki niemu polubiłem gatunek powieści sensacyjnych. Nie jestem jednak pewien, czy autor jest tak samo popularny, jak jego książki. Mało jest bowiem ludzi, którzy nie znają jego najsłynniejszego bohatera – Jasona Bourne’a, jednak samo nazwisko pisarza chyba jednak nie dotarło do powszechnej świadomości.
Testament Matarese’a nie urywa dupy, chociaż czyta się go przyjemnie. Nie jest to z pewnością najlepsza pozycja Ludluma, ale trzyma wyznaczony przez tego autora poziom. Misternie budowana intryga nieco mnie wciągnęła, chociaż w porównaniu do innych jego powieści nie była tak zaskakująca.
Dwaj odwieczni wrogowie z prywatnymi porachunkami łączą się przeciwko wspólnemu wrogowi, potężnej i tajemniczej organizacji, która zamierza przejąć kontrolę nad światem. Teorie spiskowe, sensacja, tajni agenci, pościgi, czyli klasyka gatunku. Koła na nowo nie wymyślono, ale historia jest przedstawiona na tyle zręcznie, że z pewnością umili wieczór. Powoli budowane napięcie i emocjonujący (choć odrobinę zbyt hollywoodzki) finał sprawiały, że poświęcałem na lekturę więcej czasu niż mogłem.
Książkę polecam. Fani gatunku się nie zawiodą, a pozostali czytelnicy może nawet zachwycą. Tak czy inaczej, ponad 600 stron solidnej lektury.
Kończąc, muszę wyjaśnić tytuł i wstęp, byście nie okrzyknęli mnie kłamcą i naciągaczem. Co miałem na myśli pisząc, że tragedii z 10 kwietnia można było uniknąć? Pozwolę sobie zacytować fragment książki. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że powieść została napisana w 1979 roku(!):
Rządowy lockheed tristar rozbił się w górach Kolorado na północ od kanionu Poudre. Awaria obu silników sprawiła, że maszyna straciła pułap podczas przelotu nad niebezpiecznym pasmem górskim. Rodzinom pilota i załogi zapewniono pełne emerytury, niezależnie od wysługi lat. Jednak żałobie towarzyszyła tragiczna i niezapomniana lekcja. Ujawniono, że na pokładzie samolotu znajdowało się trzech wybitnych przedstawicieli narodu, którzy zginęli na służbie, przeprowadzając inspekcję instalacji wojskowych. Przewodniczący Połączonego Kolegium Szefów Sztabów poprosił szefów Centralnej Agencji Wywiadowczej oraz Rady Bezpieczeństwa Narodowego, by dołączyli do niego podczas tej podróży. Biuro prezydenta przesłało kondolencje, ale także nowe rozporządzenie. Nigdy więcej rządowy personel tak wysokiej rangi nie poleci tym samym samolotem; naród nie zniesie kolejnej tak straszliwej straty.
Szkoda tylko, że nikt nie czytał takich tytułów, bo może pomyślał by o tym przed katastrofą. A tak, mądry polak po szkodzie. Zresztą, nie mam pewności, bo czy do tej pory coś z tym zrobiono?
photo credit: kevin dooley via photopin cc