Stukostrachy

 

Mówią, że nie należy oceniać książki po okładce i pewnie mają rację. Ja od siebie dodam, że nie należy sądzić autora po jednym dziele, bo każdemu zdarzają się gorsze dni.

Aż wstyd przyznać, ale Stukostrachy są pierwszą (nie licząc Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika) książką Kinga po którą sięgnąłem. Na pewno nie ostatnią, choć nie jest to zasługa tego dzieła – po prostu renoma autora zobowiązuje do nie traktowania go po jednej pozycji. Jego szczęście, bo gdyby to nazwisko nie było na tyle znane a Stukostrachy byłyby pierwszym dziełem z którym się zapoznałem, nigdy w życiu bym do niego nie wrócił.

Stukostrachy są słabe, chociaż nie żałuję czasu spędzonego nad lekturą, sam King bowiem w swoim poradniku pisał, że czasem lepiej przeczytać jedną słabą książkę, zamiast dziesięciu dobrych. Teraz przynajmniej wiem jak nie pisać swoich przyszłych książek. Dzięki ci za to!

Po pierwsze: tematyka. No trochę nie na czasie. To nic, że czytałem ją 10 lat po premierze w naszym kraju, jestem pewien, że wtedy ta tematyka też była przestarzała. Dla mnie, jako entuzjasty tematów kosmosu, fantastyki, ufoludków i w ogóle wszystkiego co zmyślone, Stukostrachy były trochę naiwne i niczym bajka dla dzieci. Taka żeby je postraszyć. Być może to wynika z faktu, że kiedy książka była wydana oryginalnie, to tematyka mogła być na czasie, ale na dziś zdecydowanie się nie nadaje, no chyba że ktoś jara się jeszcze historiami o latających spodkach.

Po drugie: wielowątkowość. Nie żebym miał coś przeciwko, George Martin w swojej Grze o Tron robi to dobrze i aż przyjemnie się czyta, ale u Kinga to wyglądało jakby zabrakło mu pomysłu na środek książki i musiał ją wypełnić nic nie wnoszącymi historiami mieszkańców wioski, wstrzymując tym samym rozwój głównego wątku na jakieś 200-300 stron i to w momencie gdy historia zaczynała nabierać rumieńców. Czytasz jeden niewiele zmieniający rozdział i myślisz sobie no, w końcu wracamy do fabuły, ale nie, tam jest kolejny rozdział z dupy. A potem kolejny i jeszcze następny.

Po trzecie, wynikające z punktu drugiego: mnogość szczegółowo opisywanych postaci. To takie moje zboczenie, ale nigdy nawet nie próbuję zapamiętywać imion i nazwisk postaci w czytanych przeze mnie książkach. Gdy czytam zapamiętuję tylko jak wizualnie wygląda zapis tych danych i dalej w tekście po prostu przeskakuję te słowa. Często chwilę po przeczytaniu książki pamiętam doskonale akcję, ale nie pamiętam nazwisko bohaterów. Roberta Langdona potrafię przywołać tylko dlatego, że właśnie zacząłem czytać o nim książkę, ale jeszcze przed chwilę zupełnie nie potrafiłbym przywołać z pamięci jego nazwiska, mimo, że czytałem wszystkie jego historie i doskonale pamiętam fabułę każdej z nich. U Kinga tych postaci pojawiło się mnóstwo, mnóstwo opisów tychże a wpływu na fabułę wielkiego nie miały.

Ogólnie nie polecam, chyba że ktoś wziął sobie za punkt honoru przeczytać wszystko jego autorstwa. Gdyby nie renoma jego nazwiska i gdyby nie ogrom świetnych ekranizacji jego dzieł nie sięgnąłbym po kolejne dzieła. A sięgnę na pewno, bo to aż wstyd, żeby choćby nie liznąć jego twórczości.