Niby ten sam serial a jednak jakby inny.
Jakoś tak się złożyło, że nie miałem okazji obejrzeć drugiego sezonu True Detective od razu po wypuszczeniu, więc zanim go widziałem, nasłuchałem i naczytałem się różnych opinii. Sporo z nich było negatywnych, więc jakoś tak po drodze opadł mi zapał, poza tym wiedziałem, że jest to ten rodzaj serialu, który dobrze jest obejrzeć na raz. No i w końcu obejrzałem.
Największym problemem Detektywa jest fakt, że musiał się mierzyć sam ze sobą. Mistrzowski pierwszy sezon zawiesił poprzeczkę tak wysoko, że gdyby drugi sezon był jeszcze lepszy, naprawdę byłbym zaskoczony. Zaskoczony nie byłem, bo też nie spodziewałem się, że druga odsłona dorówna pierwszej i podszedłem do tego sezonu z otwartą głową. Gdyby to był oddzielny serial, gdyby to nie był drugi sezon TEGO True Detective’a to zebrałby same dobre oceny. Niestety, jak wiadomo, musiał mierzyć się z własną legendą i przez jej pryzmat był traktowany.
Trójce, skądinąd dobrych, aktorów niestety nie udało stworzyć się równie gęstego klimatu jak w pierwszej odsłonie, ale nie było tak źle jak niektórzy chcieliby to widzieć. Było ciekawie, ale czegoś im brakowało. Relacje między nimi rozwijały się w sposób dość przewidywalny – mały spojler – od początku wiadomo było, kto z kim skończy w łóżku, to wszystko było tylko kwestią czasu. Niejasne konszachty głównego bohatera z elementem gangsterskim, tajemnicza historia jego zawodowej partnerki czy problemy osobiste trzeciego, jakby na siłę doklejonego Taylora Kitscha – to wszystko było solidne, ale jednak nieco spodziewane. To trochę za mało żeby się zachwycać, ale jednak dość, by nie móc specjalnie się przyczepić.
Ten sezon ma jednak swoje mocne strony. Wciąż mamy pod dostatkiem mistrzowskiej muzyki. Niemal w każdy odcinku odpalałem na telefonie Shazam, żeby odnaleźć grany akurat utwór i choć akurat ten wejściowy, w przeciwieństwie do pierwszej odsłony, mnie nie zachwycił, to cała reszta trzymała poziom i bez problemów dorównywała jedynce. Dawno też, żaden film czy serial nie wywołał u mnie tylu emocji w scenie akcji co przy okazji odcinka z ostrzeliwanym autobusem (kto oglądał, będzie wiedział o który chodzi). Serio, ta scena miała nie tylko odpowiednią dawkę samej akcji, ale również solidny kontekst i gdy ją obejrzałem jeszcze przez chwilę nie mogłem dojść do siebie.
Drugi sezon #TrueDetective i scena z autobusem – tak się robi kino akcji.
— Bartosz Tatarynowicz (@MeskiePisanie) listopad 7, 2015
Oprócz dobrych stron, są też niestety wady. Oprócz nie do końca wciągającego kontekstu bohaterów o którym wcześniej wspomniałem, jest jeszcze zakończenie. Będzie spojler, całkiem spory, więc ukrywam go pod guziczkiem do pacnięcia, jeśli jeszcze nie widziałeś serialu to po prostu przejdź do kolejnego akapitu bez klikania.
Tak czy inaczej, to w dalszym ciągu dobra produkcja. Nie ma efektu wow jedynki ani nie jest niczym przełomowym, ale to w dalszym ciągu osiem odcinków, które warto zobaczyć nawet pomimo niedociągnięć. Nie będziecie o nich opowiadać wnukom, ale na pewno miło spędzicie czas, zwłaszcza że noc teraz zaczyna się już o 17 a temperatura przestała zachęcać do wieczornego szlajania się. Gdybym miał tutaj gwiazdkowy system ocen, a słowo daję, kiedyś taki będę miał, to drugi sezon True Detective (który przecież można traktować jako osobną produkcję) dostałby u mnie 4/5.